A jednak się kręci, albo: WTF, TR?

TR Warszawa ciągle nie do końca potrafi sobie pozwolić na pobycie choć przez chwilę taką, powiedzmy, Komuną Warszawa – tyle że z etatowymi aktorami i większą dotacją. Bezgłośna kłótnia o Kosmiczny Dom uruchamia dyskusję o dzisiejszej tożsamości i możliwej przyszłości sceny przy Marszałkowskiej.
Aktorzy śpiewają piosenki.
Piosenki są o tym, że rodzynki to dawne winogrona, ale nie wszystkie winogrona zostają rodzynkami, niektóre bowiem stają się winem. Że komuś rozsypały się zakupy albo że ktoś cierpi. Że ktoś szukał znaków, że wszystko mówiło – ale ktoś te znaki źle odczytał, a przynajmniej tak myśli. Zdaje się, że to śpiewa jeden głos, jakby w czyjejś głowie rozdzielony na kilka. Nie ma tu za bardzo postaci, nie ma fabuły, nie ma scen – raczej kameralna, domowa poezja codzienności. To Kosmiczny Dom – nowy spektakl w TR Warszawa w reżyserii Liny Lapelytė.
Piosenki, a może raczej libretto autorstwa Birutė Kapustinskaitė, śpiewa dziewiątka aktorów, krocząc po niewielkiej obrotowej scenie w ciągłym ruchu. Otoczona widzami obrotówka kręci się nieustannie przez jakieś pięćdziesiąt minut, ale możemy o tym w pewnym momencie zapomnieć – o ruchu obrotowym Ziemi też przecież ciągle nie myślimy. Ten ruch nie drażni mnie tak, jak równie konsekwentnie kręcąca się obrotowa scena-płyta w niedawnym spektaklu Ziemia jest płaska ze Starego Teatru w Krakowie (reż. Julian Hetzel, 2024); w Warszawie nikt nas usilnie i w napięciu nie przekonuje, że mówi coś niesłychanie ważnego i kontrowersyjnego.
Zespół Kosmicznego Domu dopełnia się wzajemnie, działa organicznie i wspólnie, tworzy dobrze skomponowaną grupę, sceniczną rzeźbę. To, że w ten minimalizm dziarsko wkracza Sebastian Pawlak, sceniczny czarodziej z Onko Weronki Szczawińskiej (TR, 2021), czy Monika Frajczyk, weteranka rytmicznych, konceptualnych form, nie powinno dziwić – Frajczyk w Cząstkach kobiety Kornéla Mundruczó (TR, 2018) zagrała z filmowym realizmem, że profesjonalnie odbiera poród, może więc też zagrać, że śpiewa. Że świetnie sobie radzi Lech Łotocki – również nie będzie zaskoczeniem, jeśli pamiętamy chociażby jego fenomenalną, queerową i delikatną rolę Małego Powstańca w Puppenhaus. Kuracji (TR, 2017) Jędrzeja Piaskowskiego.
Ale że w kolisto-wokalną, ultraminimalistyczną i antydramatyczną formę wchodzi ochoczo Mirosław Zbrojewicz? To niespodzianka. Ale może w sumie też nie bardzo duża. Zbrojewicz grywał przecież nie tylko gangsterów w kultowych filmach Olafa Lubaszenki sprzed ćwierć wieku, ale i bardziej zróżnicowane postacie w spektaklach Anny Augustynowicz czy w remiksie Krzysztofa Skoniecznego w Komunie Warszawa. I żeby było jasne: Zbrojewicz jest w Kosmicznym Domu świetny, ujmujący. Może ten spektakl jest o tym, żebyśmy nie przyzwyczajali się za bardzo do naszych przyzwyczajeń.
Część widowni premierowego seta od razu poderwała się do oklasków, niemała część zaczęła z kolei sączyć w okienka komunikatorów litery: W… T… F…
Anglosaski akronim podirytowanej konfuzji wybrzmiewa tym intensywniej, że litewskiej reżyserce udało się przy okazji premiery, jakby mimochodem, dobitnie pokazać moment w historii teatru: TR Warszawa znalazł się na rozdrożu. Nestor krytyki teatralnej Jacek Sieradzki w swoich corocznych, nieco ojcowskich podsumowaniach aktorskich karier zwykł nazywać taki punkt na drodze życiowej artysty: „Pytania”. Bezgłośna kłótnia o Kosmiczny Dom uruchamia dyskusję o dzisiejszej tożsamości i możliwej przyszłości TR Warszawa.
Z jednej strony – wszystko się zgadza. Na Marszałkowską trafiła litewska artystka, która wygrała główną nagrodę na Biennale Sztuki w Wenecji w 2019 roku. Dostała ją za Sun & Sea (Marina) – graną w zapętleniu, przez osiem godzin dziennie, okazałą plażową operę o katastrofie klimatycznej, z niepozbawionym czarnego humoru obrazem zmęczenia i wypalenia globalnej turystycznej klasy średniej. Tamten spektakl był zresztą później goszczony i fetowany na festiwalu Malta w Poznaniu. Czyż wenecka laureatka nie jest atrakcyjną kandydatką na autorkę hitu dla gwiazdorskiego zespołu legendarnego warszawskiego teatru? Nawet jeśli Lapelytė nie jest z zawodu reżyserką, tylko dyplomowaną skrzypaczką, artystką dźwięku, w Londynie ukończyła też studia z rzeźby.
Z drugiej strony – skala warszawskiego przedsięwzięcia jest zdecydowanie mniejsza, ostentacyjnie kameralna. Nie drukuje się tu nowego świata z drukarki 3D, jak w finale Sun & Sea (Marina) – raczej wyśpiewuje się go sobie pod nosem. Zarazem nikt nie powinien czuć się oszukany – tytuł zawiera dwa pojęcia, „kosmos” i „dom”, i oba dostajemy na scenie TR – mamy kosmos w domu. Medytacyjne przedstawienie powściąga ironię, choć nie jest od niej wolne. Depresja i wypalenie nie potrzebują już Wielkiego Tematu katastrofy klimatycznej, by znaleźć sceniczny wyraz. Potrzebne jest za to poczucie porządku, przecież to właśnie oznacza słowo „kosmos”. Pragnienie sensu i ładu jak z Kosmosu Witolda Gombrowicza jest podskórnie obecne, wyczuwalne w spektaklu Lapelytė.
A że orbita, po której krąży ta galaktyka tęsknot, frustracji, lęków i cichych ukojeń, jest na skalę M-2? Nikt nie powinien czuć się oszukany, nikt.

Skąd zatem szepty rozczarowania? Zaryzykowałbym stwierdzenie, że TR Warszawa ciągle nie do końca potrafi sobie pozwolić na pobycie choć przez chwilę taką, powiedzmy, Komuną Warszawa – tyle że z etatowymi aktorami i większą dotacją. Na prostą, przemyślaną formę, poza dramatycznymi konwencjami, bez konieczności dobudowywania efektownych atrakcji.
W Komunie Warszawa ten medytacyjny, ascetyczny spektakl byłby pewnie przyjęty entuzjastycznie. W TR Warszawa – niekoniecznie. Można pożegnać się z Grzegorzem Jarzyną, ale jego widmo z zakurzonego kąta wciąż to chichocze złośliwie, to łka za teatrem wielkich ról i scenariuszy jak w starym dobrym kinie.
Może dlatego usłyszeć można o nowej premierze tak spolaryzowane opinie widzów, a krytyka teatralna profilaktycznie milczy, jakby nie do końca umiała uchwycić, co się właściwie wydarzyło w połowie kwietnia 2025 roku przy Marszałkowskiej 8.
Czyż nie możemy się spodziewać, że gdy obok białej kostki Muzeum Sztuki Nowoczesnej stanie wreszcie wybłagana, wymodlona, wymęczona czarna kostka nowej siedziby TR Warszawa, samorząd miasta stołecznego powierzy rządy w świeżo postawionym gmachu jakiejś rodzimej reżyserskiej gwieździe w kryzysie wieku średniego – albo komuś, kto chociaż do statusu takiej gwiazdy intensywnie aspiruje? Skończą się eksperymenty, wróci napinka na adaptacje znanych powieści i mistrzowskie figury.
Tak pewnie będzie. Choć kosmos zawsze może nas zaskoczyć.