Zajebisty Mateusz Pakuła

Pakuła jako pisarz i jako reżyser idzie za językową i emocjonalną intuicją, a gdy wpadnie na dobitniejszy wniosek, głosi go z pietyzmem kaznodziei. I jak w kiepskim kazaniu spod nadmiaru formy przezierają banały.
Wysokie ściany, jakby z kamienia, a na środku sceny wielka dziura – jesteśmy w Kielcach. Mateusz Pakuła ponownie zajmuje się rodzinnym miastem i krewnymi. Twórca Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję (2023, koprodukcja Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach i Łaźni Nowej w Krakowie) próbuje powtórzyć największy dotychczasowy sukces, tym razem opowiadając o dziadku, to znaczy o sobie. Tak jak wtedy, tak i teraz zaadaptował i wyreżyserował napisany wcześniej autobiograficzny esej.
Powinno się udać, zwłaszcza że w obsadzie ponownie znaleźli się znakomici aktorzy z Kielc i Krakowa. Ale się nie udało. Trzygodzinna Skóra po dziadku przypomina wyliczankę frazeologizmów, którą w pewnym momencie wygłasza sam autor (grany przez Andrzeja Platę). Pakuła jako pisarz i jako reżyser idzie za językową i emocjonalną intuicją, a gdy wpadnie na dobitniejszy wniosek, głosi go z pietyzmem kaznodziei. I jak w kiepskim kazaniu spod nadmiaru formy przezierają banały. O ludzkiej gotowości do zła, o tym, że tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono, i że Polacy (kielczanie) muszą się rozliczyć z antysemityzmem. Najlepiej poprzez wstyd. Wstydzi się więc Pakuła za czyny przodków, ale nie tych bezpośrednich, bo akurat jego dziadek antysemitą nie był.
Awanturnicze przygody Henryka Parkity (w tej roli także Plata) to materiał na historyczny thriller z elementami czarnej komedii. Od szkolnego wybryku z powieszeniem figurki Lenina do zdetonowania niewybuchu na politycznym wiecu. Gówniarska brawura Henia skutkuje dwukrotnymi odwiedzinami w stalinowskiej katowni na Zamkowej, gdzie rządzi złowrogi Major Plama. Wojciech Niemczyk sugestywnie i powściągliwie kreuje prowincjonalnego kata psychopatę. To najlepsza rola w przedstawieniu, balansująca między demonicznym a trywialnym.
Przydałoby się tej równowagi więcej – na przykład w muzyce. Grający przez cały spektakl na pianinie (ustawionym w centrum wspomnianej dziury-kamieniołomu) Marcin Pakuła (młodszy brat autora) nie stroni od ckliwych, melodramatycznych podkreśleń. Maska gołębia, którą nosi na głowie, nie chroni przed emocjonalnym kiczem. Takie maski założą w pewnym momencie także pozostali aktorzy, wszystko przez to, że Henryk Parkita był zapalonym hodowcą. Ale zanim zbudował gołębnik, przetrwał przesłuchania i tortury, o których opowiada z perspektywy dziarskiego starca (dobiegającym z offu głosem Jana Peszka). To jedna z trzech kluczowych narracji, które przeplatają się przez cały spektakl, wiązane splotem faktów i fantazji. Druga dotyczy wspomnień samego Pakuły, trzecia koncentruje się na pogromie kieleckim z 1946 roku.
Pikanterii historii młodego Henryka dodaje fakt, że ocalił go pułkownik UB – Szymon Stolkowski (Jan Jurkowski). A właściwie Abram, ocalały z Zagłady Żyd, ukrywany w podkieleckim Sukowie przez Kosmalinę (Ewelina Gronowska), przyjaciółkę Kaśki (Zuzanna Skolias-Pakuła), czyli prababki autora. Wszystkie te informacje Pakuła zdobywa w ramach badań prowadzonych na potrzeby pisanej przez siebie książki. I to one przywołują kontekst pogromu, który przez moment wydaje się tematem wiodącym. W finale oglądamy długą scenę, w której aktorzy przytaczają podstawowe informacje o wybranych sprawcach (stolarzu, ślusarzu, fryzjerze, milicjancie, piekarzu…) i wyrokach, które usłyszeli w procesie sądowym. Niestety Pakułę nade wszystko zajmuje sfera trzecia, czyli odautorskie refleksje na wszystkie wymienione wyżej tematy. Złote myśli wygłaszają w jego imieniu kolejni aktorzy, aż wreszcie on sam. Skromnie, bo z offu.
Słuchamy więc o współczesnych osiedlowych perypetiach i złości na krakowskich sąsiadów, która to złość podpowiada autorowi, że nie powinien być pewny zachowania wobec bliźniego swego w chwili próby. Dowiadujemy się też, czyje książki Pakuła znał (Jana Tomasza Grossa) i czyje nadrabiał (Joanny Tokarskiej-Bakir), a także z kim rozmawiał, a z kim nie i dlaczego. Moim ulubionym fragmentem z historii riserczu jest interpretacja Akademii Pana Kleksa wygłaszana z płomieniem godnym prymusa literaturoznawstwa. To rzeczywiście niezwykła lektura, jeśli czytać ją przez wojenne doświadczenia Jana Brzechwy, ale jak się to ma do reszty Skóry…? I dlaczego ta egzegeza podawana jest w formie niby to wyluzowanego, ale jednak wykładu?
Wiadomo skądinąd, że Pakuła to zawołany pedagog i odkąd został misjonarzem oświecenia, przed udzielaniem racjonalistycznych i antyklerykalnych lekcji nie powstrzymuje go nic. Ani farsa (Latający Potwór Spaghetti, Łaźnia Nowa, 2024), ani musical (Złote płyty, Teatr Capitol we Wrocławiu, 2024). W Skórze… co i rusz wraca dyscyplinujący ton nauczyciela-racjonalisty, stróża języka, który to język, jak krnąbrne zwierzę, gotów ponieść na manowce, wystarczy chwila nieuwagi. Major Plama pójdzie do piekła – mówi narrator – to znaczy poszedłby, gdyby piekło istniało, ale wiecie – piekło nie istnieje.

Język rzeczywiście może nas zdradzić – odsłonić ukrywany, wewnętrzny obraz świata. Również język teatralny. Dowodem scena, w której do wspominanego pułkownika UB jadą po prośbie (o wyciągnięcie Henryka z mamra) Kaśka i Kosmalina – Sprawiedliwa wśród Narodów Świata, która nie wiedzieć czemu nie potrafi mówić, rzęzi tylko jakieś kurwy i zgrzytliwie rechocze. Rozumiem, że nie cały spektakl powinien być tak poważny jak pojawiające się w drugim akcie nagrania Kielc (autorstwa Pawła Edelmana, Macieja Edelmana i Olgi Balowskiej). Piękne zresztą w statycznej powściągliwości i dobrze komponujące się z monumentalną scenografią Justyny Elminowskiej, na której są wyświetlane. Warto dodać, że i choreografia jest zasadniczo pomnikowa, to znaczy artyści głównie siedzą na krzesłach albo stoją w miejscu. Jednak dużo bardziej niż bełkotanie Kosmaliny rozbawił mnie fragment, w którym Pakuła (Plata) zaprasza nas do szkolnego wspomnienia.
Objaśnia w nim akronim ZMP, który widnieje na znaczku wpiętym w przejętą po dziadku kurtkę. Bo jest to oczywiście opowieść również o tym, ile nas z przodkami łączy, w jakim stopniu jesteśmy ich kontynuacją i czy te związki odkrywamy, czy raczej implementujemy wraz ze zdobywaniem wiedzy o przeszłości. A także o ryzyku mitologizacji i fałszerstwa, które takie praktyki niosą. Autor robi rozrachunek z własnymi w tej sprawie zaniedbaniami. A jeśli chodzi o akronim, to rozwija się go tak: „Zajebisty Mateusz Pakuła”.
Gołębie na krakowskim rynku gruchają, że jest w mieście niejawny konkurs na najlepszy spektakl o reżyserze. Premierą w Łaźni Nowej Pakuła zamachnął się na Zamach na Narodowy Stary Teatr. Narodziny narodu. A wydawało się, że w mówieniu „ja” nikt w tym sezonie nie dogoni Jakuba Skrzywanka.